Google Groups no longer supports new Usenet posts or subscriptions. Historical content remains viewable.
Dismiss

Jeszcze nie jest aż tak chujowo - ale...

7 views
Skip to first unread message

narciasz

unread,
Oct 20, 2020, 11:16:53 AM10/20/20
to

Pierwsza pandemia w dziejach, czyli jak dżuma zabiła jedną czwartą mieszkańców Bizancjum~

Dżumę przywlekły do Konstantynopola szczury. Dotarły na pokładach statków wyładowanych egipskim zbożem. W ciągu kilku miesięcy zmarło 300 tys. osób, czyli mniej więcej 40 proc. mieszkańców stolicy imperium.
W całym państwie śmiertelność była niewiele mniejsza – dżuma zabiła prawdopodobnie co czwartego z poddanych cesarza Justyniana. Dała się też we znaki daleko poza granicami – na zachodzie dotarła aż do Brytanii, a na wschodzie do Persji.
Ustąpiła równie szybko, jak nadeszła, ale odzywała się jeszcze przez kolejne dwa stulecia.

Panujący od 527 r. Justynian rządził swoim imperium silną ręką. Nakładał wysokie podatki, stłumił antycesarskie powstanie, zbudował świątynię Hagia Sophia i prowadził zwycięskie wojny z Persami, Gotami oraz Wandalami.
Odzyskał utracone przez poprzedników prowincje. Miał szanse na odbudowanie Imperium Romanum w granicach z czasów największej świetności... I wtedy właśnie na jego państwo spadła zaraza.

Chrystus błogosławiący wiernych - fragment mozaiki znajdujący się w południowej galerii Hagia Sophia i przedstawiający tzw. Deesis, czyli Jezusa między Marią i Janem Chrzcicielem.

https://www.pallasweb.com/p/2018-christ-777.jpg

Dzieło o wyjątkowo subtelnej kolorystyce uchodzi za jedno z najpiękniejszych w kościele Mądrości Bożej. Powstało ok. 1300 r. po odzyskaniu Konstantynopola przez Greków.
W 1932 r. mozaika została odsłonięta spod tynku.

Ci, którzy przeżyli, wspominali, że jej zwiastunami były trzęsienia ziemi (zniszczyły np. Antiochię), wylewy rzek oraz katastrofalnie zimne lato. Choć wiązanie takich zdarzeń z dżumą wygląda na zabobony, to nie do końca tak było.
Gorsze zbiory spowodowane przez kaprysy pogody doprowadziły bowiem w niektórych częściach państwa do głodu. Osłabieni ludzie byli bardziej podatni na choroby. Zmiany klimatyczne miały też wpływ na zwierzęta. Szczury, które roznosiły zarazę (przez żerujące na nich pchły), przenosiły się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pożywienia.

Pierwsze zwiastuny choroby zauważono w Peluzjum, porcie w delcie Nilu, z którego odprawiano statki ze zbożem do Konstantynopola. Z Peluzjum, plaga zaatakowała najpierw Aleksandrię i Palestynę, a wiosną 642 r. stolicę potem błyskawicznie nawet najbardziej odległe części państwa. Rozprzestrzeniła się aż po krańce świata, jakby obawiając się, że jakiś zakątek ziemi może jej uciec. Nie opuściła ani wyspy, ani jaskini, ani grzbietu górskiego, który miał ludzkich mieszkańców; a jeśli minęła jakiś kraj, nie dotykając tam ludzi to później wróciła – opisywał przebieg dżumy Justyniana historyk Prokopiusz z Cezarei. Ani on (choć obserwował plagę osobiście), ani inni kronikarze nie mieli pojęcia, co wywołało plagę. Widzieli w tym ingerencję niebios. Zwrócili uwagę, że w kolejnych regionach choroba najpierw atakowała port, a z niego rozlewała się w głąb lądu i na całą okolicę.

W pierwszej chwili nie wywoływała szczególnego niepokoju, bo objawiała się tylko gorączką. Zazwyczaj jednak po kilku godzinach okazywało się, że nie jest to banalne przeziębienie. Pojawiało się obrzmienie węzłów chłonnych – dowód, że organizm próbował się bronić, zatrzymując infekcję w pachwinach i pod pachami. Tak zmienione węzły nazywano dymienicami, stąd wzięło się określenie dżumy dymieniczej. Przy gwałtownym przebiegu zakażenia rozwijała się dżuma posocznicowa (pałeczki dżumy atakowały bezpośrednio układ limfatyczny), zaś gdy pałeczki chorobowe docierały do płuc, rozwijała się dżuma płucna. Ta ostatnia była najbardziej niebezpieczna dla wszystkich w otoczeniu chorego, bo kaszląc, zakażał.
Zakaził się w swoim pałacu nawet Justynian, ale choć nie był już pierwszej młodości (miał prawie 60 lat), udało mu się wrócić do zdrowia jak debilu Trumpu.

Lekarz nacinał wrzody u chorego na dżumę:

https://www.gdanskstrefa.com/dzuma-gdansku-1709/#&gid=1&pid=3

Uważano, że to przynosi ulgę, tymczasem pomagało zarazie się rozprzestrzeniać.

W apogeum choroby w Konstantynopolu, który liczbą mieszkańców zbliżony był do dzisiejszego Krakowa, codziennie umierało po 10 tys. ludzi. Wielu we własnych domach, ale niektórzy przy pracy, na ulicy albo w łaźni, w trakcie spotkania towarzyskiego. Prokopiusz w „Historii wojen” pisał, że przerażeni ludzie zamykali się w swoich domach i nie otwierali drzwi nawet przyjaciołom.
Umierali także ci, którzy uciekali do kościołów. Krążyły opowieści o noszących śmierć demonach w ludzkiej postaci. Na ulicach z każdym dniem przybywało trupów, których nie było komu sprzątać. Ze względu na unoszący się nad miastem fetor Justynian wysłał do tego zadania żołnierzy. Na niewiele się to zdało, bo nie nadążano nawet z kopaniem dołów, w których masowo grzebano trupy. Wypełniono więc nimi okalające miasto wieże, ale przez kamienne mury smród i tak przedostawał się na zewnątrz. By się pozbyć kłopotu, żołnierze zaczęli więc wrzucać ciała do morza. W ten sposób przysparzali sobie pracy, a mieszkańcom makabrycznych widoków, bo z każdym przypływem fale wyrzucały ludzkie szczątki na brzeg.

Wychodząc z domów, mieszkańcy zabierali ze sobą tabliczkę z nazwiskiem i adresem oraz prośbą, by powiadomić bliskich, jeśli umrą na ulicy. Wiele osób popadało w odrętwienie. Niektórzy umierali nie z powodu dżumy, ale z wycieńczenia, bo nie jedli i nie pili. Cierpieniom fizycznym towarzyszyły urojenia psychiczne doskwierała bezsenność, a w końcu popadali w obłęd. Ogarnięci urojeniami targali się na własne życie - rzucając się do morza.

Drzeworyt Guyot Marchanta z 1489 r., ukazujący biskupa i rycerza w objęciach kościotrupów:

http://www.dodedans.com/Exhibit/Paris/Full/f20-stor.jpg

W średniowieczu popularne były wizerunki tańca śmierci (danse macabre), korowodu ludzi wszystkich stanów, równych wobec śmierci przedstawianej jako kostucha lub rozpadające się zwłoki

https://www.youtube.com/watch?v=z0glOYQBlSA

Różne szczegóły dotyczące przebiegu dżumy Justyniana zawdzięczamy zmysłowi obserwacji Prokopiusza. Historyk opisał zarówno objawy choroby, jak i jej wpływ na funkcjonowanie miasta i państwa. Zauważył, że zakażeni na początku byli często ożywieni, nie mogli usiedzieć bez ruchu - bulba, cały on!
Nie mieli jednak podwyższonej temperatury, więc lekarzom trudno było się domyślić, że zaatakowała ich śmiertelna choroba. Ciało nie wykazało żadnej zmiany w stosunku do poprzedniego koloru ani nie było gorące, jak można się spodziewać po ataku gorączki – pisał Prokopiusz.
Pierwszym zewnętrznym objawem tego, że coś jest nie w porządku, był obrzęk - co widać na bulby ryju:

https://images91.fotosik.pl/362/9d8822fc48291c52.jpg

Od tego momentu choremu zostawało kilka, kilkanaście godzin życia.

Choroba była nieobliczalna. Z jednej strony umierały osoby, które nie miały nawet silnych objawów, a z drugiej przeżywali chorzy, na których lekarze postawili już krzyżyk.
Prokopiusz opisywał przypadek kobiety, która umarła w połogu, ale noworodek przyszedł na świat zdrowy i przeżył.

Lekarze byli bezsilni. Jedni radzili kąpiele w zimnej wodzie, inni aplikowali proszki rzekomo pobłogosławione przez świętych, magiczne amulety i pierścienie. W tej sytuacji wiele osób zawdzięczało życie nie medykom, ale samodyscyplinie: przeżywali ci, którzy poddali się kwarantannie. Kluczowe były jednak szczęście, silny organizm i odporność.

Dżuma kompletnie zdezorganizowała państwo. Zdarzało się, że niewolnicy zostawali bez panów i nie wiedzieli, co ze sobą począć. Albo odwrotnie – umierała cała służba i jej właściciele musieli sobie radzić bez niej. Zapanował głód, bo do Konstantynopola przestały docierać transporty z żywnością.

Śmierć pogodziła na krótko skonfliktowane wcześniej frakcje polityczne, tzw. niebieskich i zielonych, które dotąd walczyły ze sobą zaciekle. W czasie zarazy bez oglądania się na to, z której kto był frakcji, jedni i drudzy nieśli na ramionach ciała zmarłych kolegów. Prokopiusz pisał również o ludziach, którym perspektywa rychłej śmierci pomogła w przemianie – z dnia na dzień stali się uosobieniem wszelkich cnót. Więcej było jednak takich – przyznawał historyk – z których choroba wydobywała wszystko, co najgorsze: podłość, egoizm i okrucieństwo.

Jesienią 542 r. epidemia wygasła równie gwałtownie, jak przyszła. Justynian zwlekał z ogłoszeniem jej zakończenia jeszcze dwa lata. Okazało się, że plaga ustała tylko pozornie. W 557 r. dała o sobie znać ponownie w Antiochii, Konstantynopolu oraz Rawennie, a 13 lat później zaatakowała Dolinę Rodanu, skąd zawróciła na wschód, znowu dziesiątkując ludność.

Justynian, choć był najwybitniejszym władcą w dziejach wschodniego cesarstwa, chyba nie do końca zdawał sobie sprawę ze spustoszenia jakie poczyniła zaraza. Poddani narzekali, że myślał tylko o tym, jak zrekompensować sobie straty finansowe po śmierci wielu podatników.
Wybrał metodę najprostszą podniósł podatki tym, którzy przeżyli. Prokopiusz pisał, że cesarz kazał sobie płacić nawet za zmarłych sąsiadów.

Równie łatwo nie mógł jednak uzupełnić strat w wojsku. W Italii najwybitniejszy wódz Justyniana Belizariusz na próżno czekał na wzmocnienia i w rezultacie dopiero co pokonani Ostrogoci znów podnieśli głowę i zdobyli Rzym. Wprawdzie po ciągnącej się latami wojnie udało się ich ostatecznie pokonać, ale Bizancjum okazało się zbyt słabe, by w Italii stawić czoło nowemu zagrożeniu – Longobardom.
To od tego germańskiego ludu wzięła się nazwa Lombardii, regionu Włoch najbardziej dotkniętego w tym roku przez epidemię koronawirusa.

Z powodu braku wojska Justynian musiał również zrezygnować z podboju Półwyspu Pirenejskiego.
Na wschodzie zaś jego państwo przetrwało bez strat terytorialnych tylko dlatego, że zaraza zaatakowała również Persję.

Namalowany w 1562 r. Triumf śmierci Pietera Bruegla:

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/b/b3/The_Triumph_of_Death_by_Pieter_Bruegel_the_Elder.jpg

świadectwo strachu przed zarazą utrzymującego się w Europie od czasów epidemii z lat 1347-53. Na obrazie armia umarłych zabija w okrutny sposób pozostałych jeszcze przy życiu.

Należało pogrzebać zwłoki ofiar dżumy, oczyścić domostwa, spalić zanieczyszczoną pościel. Większość z tych, którzy podejmowali się tych czynności, szybko się zarażała. Po krótkim czasie ciał zmarłych nie grzebano już na cmentarzach.
W spustoszonych miastach zwłoki rozwlekały po ulicach psy.
Straty demograficzne były jednak olbrzymie, że przez nie kilkadziesiąt lat później Arabowie z łatwością podbili Bizancjum.

Zaraza miała też ogromny wpływ ekonomiczny na całe państwa. Wiele pól uprawnych leżało odłogiem, wzrosły ceny żywności, a biedę pogłębiała polityka władcy, który bezwzględnie egzekwował podatki. Sytuację poprawił nieco cesarski edykt, na mocy którego ceny i płace zamrożono na poziomie sprzed zarazy. Ale nawet daleko poza granicami imperium dżuma nie pozostawała bez śladu. Jedna z teorii tłumacząca podbój Brytanii przez Sasów tłumaczy to właśnie dżumą Justyniana. Zaraza miała osłabić mieszkańców wyspy i ułatwiła zadanie najeźdźcom.

Echa dżumy Justyniana odzywały się w Europie jeszcze do połowy VIII wieku, a w 1347 r. ta sama bakteria wywołała nową zarazę – czarną śmierć, która zabiła w niektórych krajach jedną trzecią mieszkańców.

Pani Rubietti w dniu pochówku męża i syna zaczęła odczuwać duszności. Niebawem zaczęły docierać wieści o innych chorych uczestnikach pogrzebu. Pamięć o niedawnej epidemii hiszpanki nakazywała podjęcie natychmiastowych działań.

W czasie obecnym często wracamy myślami do wielkiej epidemii grypy zwanej hiszpanką, jaka dotknęła świat pod koniec I wojny światowej. Choroba pochłonęła wtedy kilkadziesiąt milionów ofiar. We Francji jednak nie tylko straszliwa hiszpanka jest dziś przypominana. W 1920 r. Paryż cudem uniknął bowiem innego wielkiego nieszczęścia. Mało kto poza Francuzami wie, że sto lat temu w „mieście świateł” nad Sekwaną zaczęła szerzyć się… dżuma.

9 maja 1920 r. we francuskiej stolicy była piękna pogoda. Na słoneczną niedzielę cieszyli się nawet mieszkańcy ówczesnych paryskich slumsów, których stutysięczna populacja zasiedlała rozwalające się drewniane chaty i lepianki w zonie. Słowem tym określano obszar w obniżeniu powstałym po zburzeniu dawnych fortyfikacji wojskowych. Parów szeroki na ok. 250 metrów otaczał miasto. W nim właśnie w swych nędznych siedliskach pomieszkiwała biedota – głównie chiffonniers (szmaciarze, gałganiarze), trudniący się pozyskiwaniem i sprzedażą używanej odzieży.
Z takiego handlu utrzymywała się również rodzina o nazwisku Rubietti. Tamtej pamiętnej niedzieli jej ojciec chciał wybrać się z synem nad Sekwanę, by połowić ryby. Tymczasem ni stąd, ni zowąd zaczął nagle wymiotować. Ciałem wstrząsały dreszcze. Kilka godzin później to samo dotknęło ośmiolatka. Przerażona pani Rubietti, która była wtenczas w siódmym miesiącu ciąży, próbowała zajmować się mężem i synem najlepiej, jak mogła. W ciągu pięciu dni u obu objawy się jednak nasiliły. Gdy 14 maja chłopiec stracił przytomność, usłużni sąsiedzi z zony przy rejonie Paryża zwanym Clichy postanowili wezwać pomoc medyczną. Ośmiolatka udało się przetransportować do pobliskiego szpitala Bretonneau w XVIII dzielnicy. Lekarze stwierdzili postępującą sepsę. Niewiele mogli zrobić. Chłopiec zmarł nazajutrz.

Zwłoki pokryte były granatowymi plamami. Pod prawą pachą dał się też zauważyć pęcherz wielkości włoskiego orzecha.
Następnego dnia w innym paryskim szpitalu umarł ojciec chłopca po tym, jak medycy spróbowali nakłuć ropień przy lewej pachwinie. W akcie zgonu jako przyczynę śmierci wpisano zakażanie ogólnoustrojowe wywołane przez streptokoki. Tak gwałtowne odejście małego Rubiettiego i jego ojca nie dawało spokoju dr. Louisowi Guinon – pediatrze ze szpitala Bretonneau. Pobrał on zawartość pęcherza spod pachy zmarłego chłopca i przekazał do zbadania Yvonne de Pfeffel, szefowej szpitalnego laboratorium.

Yvonne de Pfeffel była pierwszą kobietą, której udało się zająć w Paryżu tak ważne kierownicze stanowisko. Po ukończonych z wyróżnieniem studiach na Sorbonie postanowiła w 1910 r. wziąć udział w konkursie organizowanym przez szpital Bretonneau. Wygrała go i objęła posadę, choć mocno się temu sprzeciwiali niektórzy lekarze. Jej kompetencje i umiejętności szybko stały się przedmiotem uznania w paryskim środowisku medycznym.

Pani de Pfeffel przypomniała sobie, że z podobnym do zmarłych Rubiettich przypadkiem spotkała się już pod koniec 1917 r. Stwierdziła wtedy ze zdumieniem, że gwałtowną śmierć pewnego pacjenta spowodowała infekcja bakteriami dżumy – słynnymi pałeczkami Yersinia pestis. Ostatnia morowa zaraza wywołana przez ten patogen miała miejsce w Paryżu w 1669 r. Czy w XX w. nieszczęście miało przyjść raz jeszcze? Przypadek z 1917 r. okazał się pojedynczy. Jednak gdy choroba pojawiła się ponownie w 1920 r. w zonie, de Pfeffel postanowiła zrobić wszystko, by zapobiec jej dalszemu rozprzestrzenianiu się. Dobrze znała realia paryskich slumsów. Wiedziała, że całe rodziny zamieszkiwały tam w lepiankach wraz ze szczurami – głównymi roznosicielami zarazy. Kierowniczka laboratorium ze szpitala Bretonneau udała się zatem do stołecznej prefektury. Jej rzeczowy ton zrobił wrażenie na urzędnikach i policjantach. Natychmiast postanowiono przedsięwziąć środki zaradcze. Pamięć o niedawnej epidemii hiszpanki i jej wielu ofiarach nakazywała podjęcie natychmiastowych działań.

Władze Paryża wyznaczyły doktora Edouarda Joltraina, który, konsultując się ciągle z panią de Pfeffel, niezwłocznie zaczął badać sytuację. Szybko trafił do wdowy Rubietti. Okazało się, że kobieta w dniu pogrzebu męża i syna zaczęła odczuwać duszności. Joltrain natychmiast zarządził izolację biedaczki (na szczęście cierpiała na łagodną postać choroby). Niebawem zaczęły docierać do niego wieści o innych uczestnikach ceremonii pogrzebowej Rubiettich. Kilku żałobników udział w nich przypłaciło niestety życiem.

Działania podjęte przez doktora Joltraina przyniosły jednak dobre skutki. W następnych miesiącach skutecznie izolował zakażonych (największe ogniska odkrył w jednym z hoteli na Montmartrze). Ostatecznie wykryto 106 przypadków zakażenia dżumą. 34 osoby zmarły.

Epidemia wygasła w listopadzie 1920 r. by na jesieni 2019 r. wyleźć znowu w Chinach i rozlać się na cały świat.

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,166611,26120524,trump-po-raz-pierwszy-publicznie-zalozyl-maseczke-kolejny-dzienny.html



0 new messages