Piotr Sadrakula/Lodz/PL
unread,Nov 11, 2011, 4:46:40 PM11/11/11You do not have permission to delete messages in this group
Either email addresses are anonymous for this group or you need the view member email addresses permission to view the original message
to
Dzisiejszy, z 11 listopada 2011 roku, koncert symfoniczny w Filharmonii
Łódzkiej był bez przesady niecodzienny, gdyż za pulpitem dyrygenckim
stał kompozytor i dyrygent Jan Krenz, rocznik 1926. Potrafił w pięciu
utworach oddać także swą świeżość prowadzenia, precyzję i doświadczenie.
Koncert zaczął się Uwerturą Tragiczną op.81 Johannesa Brahmsa, ze świetnie
podkreślonym dramatyzmem, co nie znaczy, że wątki liryczne były gorsze,
były wspaniałe. Był iście transcendentalny brahmsowski rytm, bogactwo
melodii, a przy tym prostota, nadzwyczajna czystość. Wtedy zauważyłem,
że maestro Jan Krenz posługuje się nadzwyczajną precyzją ruchów przy
prowadzeniu Łódzkiej Orkiestry Symfonicznej. Centymetr dalej znaczyło już
co innego. Słyszałem wielu, Jan Krenz jest z nich najprecyzyjniejszy!
Potem zagrano Muzykę Żałobną Witolda Lutosławskiego. Była jak narastający
ból, przy bogatej i współczesnej instrumentacji, nie grały dęte i perku-
syjne, same smyki, niezwykłość... Utwór miał nastrój niepokoju, depresji,
może nawet strachu. Nie każdemu się spodoba, dla mnie był przepiękny.
Potem maestro Jan Krenz poprowadził SWOJĄ Elegię Katyńską. Nowoczesna
instrumentacja, ciekawe motywy, mistrzowskie rozwinięcia. Znakomitość!
Solo na wiolonczeli spod podium dyrygenta wykonywał jeden z łódzkich
koncertmistrzów tego instrumentu Konrad Bukowian, młody, ale już bardzo
doświadczony instrumentalista, było to świetne wykonanie. Ale Jego nazwi-
ska nie było w programach ani na www Filharmonii, spośród pełnej sali
mało kto znał to nazwisko. Cóż za niedopatrzenie. W repertuarze na stronie
wystarczyło przy utworze wstawić gwiazdkę i na dole podać, kto gra solo.
Dział literacki FŁ popełnił błąd, dobrze, że tak bardzo rzadki.
Po przerwie usłyszeliśmy Scherzo i Marsz z opery Miłość do Trzech Pomarań-
czy Sergiusza Prokofiewa. Najpierw nastrój spokoju i ciszy, pełnia rytmu,
niepokój, potem porywisty marsz, choć smutny w wyrazie. Trudny utwór.
Na koniec Bolero Maurycego Ravela, Jan Krenz miał znakomity pomysł, żeby
młodego werblistę posadzić na przodzie, między altówkami i wiolonczelami.
Werbelek był więc doskonale słyszalny. Było to jak dotąd najlepsze Bolero,
jakie słyszałem. Nic dziwnego tedy, że łódzcy melomani, przepełniona sala,
wstali do standing ovation. Nie tylko za ten koncert, ale za całe życie
maestra poświęcone muzyce, tak owocne, tak piękne...
Piotr Sadrakuła