Google Groups no longer supports new Usenet posts or subscriptions. Historical content remains viewable.
Dismiss

Rusofobia starcza za całą polską myśl polityczną

2 views
Skip to first unread message

McGrath

unread,
Jul 21, 2015, 4:34:30 AM7/21/15
to
<http://mysl-polska.pl/527>

Rusofobia starcza za całą polską myśl polityczną

Polska rusofobia niejedno ma imię. U Polaków umiarkowanych potępienie
rosyjskich władz łączy się z miłością do rosyjskiej kultury i czcią dla
rosyjskich opozycjonistów. Nie jestem pewien, czy tego rodzaju deklaracje
spotykają się wśród Rosjan z życzliwością.

Z ich punktu widzenia jest to przecież klasyczne „wbijanie klina”, coś, co w
XIX wieku nazywano „polską intrygą”. Rozumiem, że stosunek Polaków do
kolejnych władców Rosji nie musi być aprobatywny, ciekaw jednak jestem, czy
uważamy, że coś zawdzięczamy na przykład Michaiłowi Gorbaczowowi? Związek
Sowiecki zabrał nam wolność i wprowadził straszliwy terror stalinowski, lecz
po półwieczu, decyzją tegoż Gorbaczowa, wolność nam zwrócił. Była to więc
twarz Rosji „znana od setek lat", czy jednak jakaś twarz nowa? A czy mamy
dobrze wspominać Borysa Jelcyna? Wszak przekazał nam dokumenty katyńskie i
nawet przeprosił za Katyń („wybaczcie, jeśli potraficie"). My jednak,
jakbyśmy
tych słów nie usłyszeli, przeprosin oczekujemy w dalszym ciągu. Nadal też
żądamy, by Rosja uznała zbrodnię katyńską za ludobójstwo – choć byłoby to
niezgodne z prawem.

Dlatego trzeba powiedzieć: cokolwiek Rosja zrobi, lub czego nie zrobi,
zawsze
to będzie nie tak i za mało. Wszak nawet olimpiadę w Soczi kwitowaliśmy
kąśliwymi uwagami o „rosyjskim imperializmie” – czy przyszłoby to nam do
głowy
w przypadku olimpiady w Paryżu czy Londynie? Nawet na polsko-rosyjskich
imprezach naukowych odzywamy się do naszych partnerów z
przyjacielsko-protekcjonalną wyższością – czy przyszłoby to nam do głowy na
imprezach polsko-niemieckich? Dziś więc, gdy słyszymy antypolskie
oświadczenia
rosyjskich władz i rosyjskich mediów, musimy pamiętać, że sami obudziliśmy w
Rosjanach stereotyp „kiczliwego Lacha".

Żyjąc kilkaset już lat w cieniu Rosji, nie fatygujemy się, by ją zrozumieć i
poznać. Jerzy Surdykowski powtarza obiegowy pogląd, że na temat Rosji
dysponujemy wiedzą większą niż Zachód, ale to teza wzięta z sufitu: wszak do
głębszej znajomości potrzeba często dystansu. Czym więc jest Rosja? Co
znaczy
samo to słowo? Co znaczy rosyjski wyraz russkij, który ma specyficzną
dwuznaczność: „rosyjski” i „ruski” zarazem? Tej – niejako podwójnej, a
urobionej przez wieki – świadomości narodowej, tej rosyjskiej tożsamości nie
da się wymazać jednym pociągnięciem pióra. Ma prawo to nam się nie podobać –
ale tak czy inaczej, Rosja to Ruś: ta sprawa jest kluczowa.

Możemy więc do woli się gorszyć, że państwowość i niepodległość Ukrainy i
Białorusi podlegają w polityce rosyjskiej ograniczeniom. Takiego nastawienia
nie jesteśmy w stanie zmienić. Możemy też bez końca tłumaczyć, że NATO nie
zagraża Rosji. W odpowiedzi i tak usłyszymy, że oparło się już ono o
rosyjską
granicę i że wstąpiły doń nie tylko kraje dawnego Układu Warszawskiego, lecz
nawet trzy byłe republiki sowieckie. W momencie zaś, gdy w Polsce (i nie
tylko
w Polsce) rusofobia dyktuje decyzje polityczne – czy Rosja naprawdę nie może
czuć się zagrożona?

Pisałem w „Gazecie Wyborczej", że od roku 1989 obszar panowania bądź wpływu
Rosji generalnie się kurczy. W historii tego kraju, rozszerzającego się od
XV
do XX wieku drogą podbojów, jest to nowość – a to nie może nie rodzić
frustracji. Za tę próbę zrozumienia rosyjskiej optyki spadły na mnie obelgi
i
wyzwiska. Tymczasem niewiele później podobne tezy czytałem w
najpoważniejszym
w świecie piśmie o polityce zagranicznej, amerykańskim dwumiesięczniku
„Foreign Affairs” – w artykułach o znamiennych tytułach Why the Ukraine
Crisis
Is the West's Faultem> (numer z września-października 2014) czy Why Arming
Kiev Is a Really Really Bad Idea (numer z lutego 2015). Nie było trudno o tę
zbieżność – wystarczyło nie poddać się dyktatowi rusofobi (...)

Nieżyjący od dziesięciu lat nestor polskiej polityki Stanisław Stomma
wzywał,
by nie zaniedbywać troski o rozwój stosunków polsko-rosyjskich oraz by
„kupować akcje Rosji, póki stoją nisko”. W przypadku zaś konfliktu
rosyjsko-ukraińskiego – uważał – Polska powinna zachować ścisłą neutralność:
w
ogóle w tę sprawę się nie mieszać. Nie w pełni zgadzałem się z moim mistrzem
ideowym i prowadząc z nim długie rozmowy, przekonywałem, że Polska jednak
powinna się mieszać. I tak sądzę do dziś, bo przecież nie może być obojętne,
z
kim będziemy sąsiadować na wschodzie. Ale to mieszanie się musi być mądre, a
to znaczy: Polska, nawet będąc stroną konfliktu, nie może być nadgorliwa,
nie
może być europejskim jastrzębiem.

Dla naszego bezpieczeństwa ważna jest nie tylko Ukraina wolna, ale też
Ukraina
cała, czyli całe to państwo w jego posowieckim kształcie, dziś już niestety
uszczuplonym przez utratę Krymu. Równie dobrze jak hasło „Ukraina w NATO”
można sobie wyobrazić hasło „Ukraina – zwornik europejskiej równowagi”. Czy
bowiem Ukraina może być wolna, to znaczy swobodnie wybierająca swoje
sojusze,
i równocześnie cała, to znaczy w swym posowieckim kształcie terytorialnym –
na
to odpowiedź dał rok 2014. Bo jakoś nie słychać, by z powodu aneksji Krymu
groziła Rosji nowa wojna krymska.

Gdy więc ma się w pamięci pełne nadziei lata dziewięćdziesiąte XX wieku,
bilans polskiej polityki wschodniej wygląda przygnębiająco. Przegraliśmy
wszystko: ośmielając Ukrainę do wyboru opcji zachodniej, staliśmy się stroną
konfliktu rozdzierającego to państwo, a w dodatku naraziliśmy się na
konflikt
z Rosją - jedynym mocarstwem naszego regionu. Niezależnie zaś od tego,
zadrażniliśmy stosunki nie tylko nawet z Białorusią (co było zrozumiałe,
choć
nie zawsze konieczne), ale i z Litwą – członkiem, jak my, NATO i Unii
Europejskiej. Tyle o naszej „ścianie wschodniej” – innych sąsiadów tam już
nie
mamy. Co gorsza, przeświadczeni o misji otwierania oczu świata na
niebezpieczeństwo rosyjskie, skazaliśmy się w Europie na izolację. Bo
przecież
nasze analizy okazały się warte funta kłaków: optując za Ukrainą
„prozachodnią”, wzięliśmy w nawias jej różnorodność i nie przewidzieliśmy
determinacji Rosji. Tym samym, jakkolwiek ciężko to przyznać, ponosimy jakąś
cząstkę odpowiedzialności za to, że do tej wojny doszło. Podczas bowiem gdy
trzeba było biec na długi dystans, my celowaliśmy w sprintach. Trudno się
dziwić, że dziś nikt już nas nie zaprasza do wielostronnych rokowań – wszak
nic merytorycznego do nich nie wniesiemy.

Rusofobia starcza teraz za całą polską myśl polityczną. Gdy dzisiejsi
miłośnicy Ukrainy powołują się na Giedroycia, to znaczy tylko tyle, że
„Kultury" nigdy nie czytali. Wszak Giedroyc, opowiadając się za wolną
Ukrainą,
nie przeciwstawiał jej Rosji, piętnował polską rusofobię i nawet
białostockiemu Radiu Wolna Białoruś był „kategorycznie przeciwny”.
Niezmiennie
szanujące specyfikę Wschodu koncepcje polityczne Giedroycia, program ULB
(Ukraina, Litwa, Białoruś) Juliusza Mieroszewskiego – wszystko to czeka na
nowe odczytanie, na dziś, jak widać, jest za trudne. Małpując tradycję
„Kultury", w rzeczywistości obróciliśmy się do niej plecami (...)

Łatwo jest wymachiwać szabelką i naciskać Zachód, by „dozbroił Ukrainę”
Trudniej zdać sobie sprawę z uwarunkowań stałych, obecnych na naszym
kontynencie od wielkiej wojny północnej, czyli od 300 lat. Nie zdołali tych
uwarunkowań naruszyć ani Napoleon, ani I wojna światowa, ani Hitler –
czyżbyśmy mogli zmienić je teraz, i to bez globalnej konfrontacji Wschodu z
Zachodem? I czyżbyśmy chcieli takiej konfrontacji? Rosja jest w Europie
czynnikiem stałym. Powstaje pytanie, jak pogodzić ponowne jej wmontowanie we
„wspólny europejski dom" z odrzuceniem tych jej działań, które ten dom
rujnują.
W takiej kwadraturze koła istnieje jednak jasny punkt: nowej wojny, na
wielką
skalę, nikt nie chce. Nie chce jej (nie może sobie na nią pozwolić?) także
Rosja, bo gdyby chciała (mogła?), ruszyłaby na Ukrainę wszystkimi swymi
siłami.

Rosyjska interwencja w jakiś sposób sama się ogranicza, co oczywiście
świadczy
tyleż o słabości, co o sile, tyleż o dobrej woli, co o cynizmie. Co jednak
robić, by tę akcję w dalszym ciągu ograniczać (a w miarę możności
zahamować)?
Jak się rzekło, wpływ na zachowanie Rosji mogą mieć sankcje, ale na dalszą
metę jest to przecież wejście w ślepą uliczkę, bo rosyjska idea państwowa ma
swe priorytety, a w imię tej idei naród rosyjski gotów jest wycierpieć
sporo.
Tymczasem zaś nakręca się spirala zbrojeń i niech nam się nie wydaje, że
przewaga NATO czyni nasz świat bezpiecznym.

Co więc powinniśmy robić? Zabiegać o cztery sprawy. Pierwsza to krzewienie
świadomości geopolitycznej: pewności, że Rosja dla Polski jest i pozostanie
„czynnikiem stałym”, i że ten czynnik jest graczem wytrawnym i
doświadczonym,
dysponującym miażdżącą przewagą terytorialną, ludnościową i militarną.
Wypychanie Rosji z Europy, wprowadzonej tu przed trzystu laty przez Piotra
Wielkiego, jest niebezpieczne. Podszczypywanie - jest dziecinne. Oba są
przeciwskuteczne.

Sprawa druga to gotowość przyjęcia argumentów rosyjskich. One nader często
(zazwyczaj?) są z racji swego imperialnego charakteru nie do akceptacji, ale
przecież nie wszystkie nadają się do natychmiastowego odrzucenia. Oczywiście
wiem, kto w tym konflikcie jest napastnikiem, a kto się broni, chciałbym
jednak być informowany o wszelkich, nie tylko rosyjskich, działaniach
zaczepnych, o wszelkich, nie tylko ukraińskich, ofiarach wśród cywilów i tak
dalej. Warto też – zamiast nieustannie apelować o zaostrzenie sankcji -
wsłuchać się w argumenty Zachodu. Tymczasem one do nas nie docierają, a jak
docierają, to albo ze znamiennym opóźnieniem i niechętnym komentarzem, albo
z
natychmiastowym „daniem odporu”.

W ten sposób dochodzimy do sprawy trzeciej, szczególnie ważnej: niezbędna
jest
odbudowa dialogu obywatelskiego. Nie może być tak, że jeśli o wydarzeniach
na
Wschodzie ktoś ma zdanie odmienne niż nasza „partia wojny” to jest
automatycznie zaliczany do „partii Putina". Nikogo nie wolno zniechęcać do
myślenia. Ktokolwiek, krytykując czyjeś poglądy, sięga po argument
antypaństwowości, zdrady narodowej, targowicy, partii Putina lub agentury
Putina, ten zasługuje na społeczny ostracyzm.

Z tym wreszcie łączy się sprawa czwarta, ostatnia: dziedzictwo Solidarności.
Rzeczywiście, wśród ludzi o rodowodzie solidarnościowym lub przyznających
się
do tego rodowodu najwyraźniej istnieje myślenie, że skoro „udało się" w
czasach sowieckich, to tym bardziej „uda się” dziś, gdy jesteśmy w NATO. Jak
jednak wiadomo, historia realizuje się za pierwszym razem jako tragedia, a
za
drugim jako farsa. Gdy więc teraz Radosław Sikorski raczy nas czy to
deklaracją, że gazociąg Rosja-Niemcy to prawie pakt Ribbentrop-Mołotow, czy
informacją, że Putin namawiał Tuska do rozbioru Ukrainy (co okazało się
wymysłem i za co przyszło przepraszać) – nie starcza mi wyobraźni, jaki
miałby
być sens polityczny tych wynurzeń.

Jeżeli jednak hipoteza poszukująca źródeł dzisiejszej „partii wojny” w
dawnej
Solidarności jest prawdziwa, to powinniśmy pamiętać, że i Solidarność
„niejedno miała imię”. Jej częścią składową była wszak realistyczna i
powściągliwa grupa ZNAK. Skoro więc rak rusofobii zniszczył wielki program
Giedroycia i Mieroszewskiego, polską myśl polityczną oraz politykę wschodnią
III RP, powinniśmy umieć odrzucić Solidarność i... wrócić do Solidarności.
Czyli: wrócić do ZNAK-u, do „minimalistycznej" tradycji Stanisława Stommy.
Geopolityka, geopolityka, geopolityka... Po destrukcji wielkich idei
tworzonych w nocy komunizmu i w pierwszej dekadzie wolnej Polski innej
szkoły
politycznego myślenia już po prostu teraz nie mamy.

prof. Andrzej Romanowski
Fragment eseju zamieszczonego w „Nowej Europie Wschodniej”, nr 3-4/2015
Tytuł oryginału „Nasza polska rusofobia”
Na zdjęciu; Andrzej Romanowski

Not-Me

unread,
Jul 21, 2015, 4:36:50 AM7/21/15
to
Rusofobia starcza za całą polską myśl polityczną

0 new messages